czwartek, 4 listopada 2010

Poker face w emerytalnej rozgrywce

Jak swego czasu zaznaczyłam, postanowiłam wykazać się sprytem bardziej niż cierpliwością, a już pod żadnym względem systematycznością, w zagwarantowaniu sobie godnej emerytury. Nie sądziłam, że kiedykolwiek w sukurs mi przyjdzie strażak. Pan Strażak. Znaczy się Pan Prezes Pawlak ze swoją twarzą niczym Christophera Walkena face. Poker face! Po po po poker face, jak zawyłaby Lady Gaga.

I rzekł Strażak Pan: nie będzie KRUS podnosił stawek. I rolnikom nie będzie zabrane. I będzie budżet, a więc podatnicy wszyscy nadal dokładać do ubezpieczenia zdrowotnego farmerów. I będą oracze, siewcy, broniarze, plonozbieracze korzystać z przywileju wcześniejszej emerytury. Krowodojarze, koniopaścy, świnopasy również.

I zasiądzie kobieta 55-letnia na progu domu swego, by wyglądać pana ('enypana' – nie czepiajmy się szczegółów). I będzie tak siedzieć aż do śmierci, bo pracą obarczona już nie będzie. Rzekł bowiem Strażak Pan.

Więc skoro tak, pomyślałam sobie, że i ja posiedzieć na klepisku jakowejś lepianki mogę. A że wieś niejedną znam, więc wiem, że te lepiaaaaaaaanki, to... Ho, ho, ho! Moje wielkomiejskie, ledwie 50-metrowe M3 ma rozmiar jednego pokoju w takowej chałupie. Przyzby na ten przykład.

Spakowałam więc kanapki w reklamówkę, wzułam białe kozaczki i popędziłam na Pekaes, żeby z aglomeracji dostać się na wieś. Jakąkolwiek – tak rzekłam miłej pani w kasie. Nie było jednak takiej nazwy miejscowości, więc kierowca, zapewne w porozumieniu z miłą panią z kasy, wysadził mnie w pierwszej osadzie liczącej niespełna 500 mieszkańców. I czym prędzej czmychnął z miejsca zdarzenia.

Odetchnęłam świeżym powietrzem, głęboko się nim zaciągając. Odrzucił mnie jednak fetor obornika zalegającego na ciągnących się po horyzont polach. Zakasłałam, splunęłam i z palcami zaciśniętymi na nosie rozejrzałam się po okolicy. No, ładnie tutaj, choć trochu cuchnie. I chałupy żadnej w zasięgu oka. Nijak się to miało dla moich planów. Emerytalnych w szczególności.

W drogę jednak! Twardym trzeba być... Wiadomo!

Po wielu długich godzinach dość wymagającej włóczęgi, bywało, że z torem przeszkód, dotarłam wreszcie na powrót do wielkomiejskiej cywilizacji. Było już ciemno, wiec blask ulicznych latarni ucieszył mnie jak rzadko.

Miałam bowiem za sobą kilkadziesiąt głównie przebiegniętych kilometrów. Dwa razy farmerzy pogonili mnie widłami, sądząc, że jestem z izby skarbowej. Sześć razy toż samo uczyniły kobiety, którym nie w smak było, że szczuję ich mężczyzn białymi kozaczkami. Goniły mnie w gumofilcach i z szacunkiem przyznać muszę, że bywały szybsze. Też sobie muszę takie sprawić na wieczorne przebieżki.

Raz pomyliłam byka z krową. Raz zbytnio zbliżyłam się do lochy z młodymi. Dwa razy sądziłam, że pies był na łańcuchu, a to tylko łańcuch był na psie. Chciałam pogłaskać kota, ale mnie podrapał. Pogoniło mnie stado gęsi, podszczypujących mnie z lubością w zadek. Wreszcie spóźniłam się na ostatni autobus.

Ale w końcu jestem back in town, więc to koniec przygód na dziś. Witaj wielkomiejski zgiełku! Witajcie zatłoczone ulice! Witaj smrodzie spalin! Cmok, cmok, cmok! Buziak dla jakiegoś pomnika i tabliczki z nazwą placu.

Ufff... Jestem pod domem. Żadnych swojskich zapaszków, a ta psia kupa w którą wdepnęłam, to jest nic w porównaniu z krowimi odchodami, w których brodziłam dziś po kostki. W białym obuwiu, zresztą. Zaraz będę w domciu. W moim nader skromnym, acz przytulnym M.

Wef mordę! Wygląda na to, że w czasie jednej z mnogości ucieczek przez wielohektrowe areały zgubiłam klucze...

Może to prawda, że wsi spokojna, wsi wesoła. Ale ja mam kompletnie zszargane nerwy i ni grama spokoju, ni mililitra wesołości... Pal licho emeryturę dla farmerów! Chcę do dooooooomu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz