czwartek, 14 października 2010

Co mnie czeka na emeryturze?

Plan jest taki. Co miesiąc na konto wpływa baaaaaaaaaardzo wysoka emerytura, ale nie zastanawia mnie to szczególnie i nie przykuwa mojej uwagi, ponieważ w naturalny sposób zasila mój na wskroś zasobny rachunek. Rozbijam się sportowym klasykiem. Powiększa się kolekcja jednośladów. W domu – i owszem wygodnym, przytulnym – bywam rzadko.

No, dobra, jestem trochu, no, bardzo trochu starsza. Mniej sprawna. Mniej szybka. Mniej silna. Mniej refleksyjna... Nie! Refleksyjna bardziej, tylko refleks już nie ten. Umysł jasny wprawdzie, ale cóż z tego, gdy ciału trudno podążać za poleceniami mózgu. A ten strzela do coraz bardziej bezwładnych mięśni jak z automatu. Bez echa jednakowoż...

A więc nawet jeśli zagwarantuję sobie godną emeryturę, co mnie czeka? Tego, że się człowiek zestarzeje nie podkreśla żadna polisa, żadna umowa z funduszem emerytalnym. Nawet drobnym drukiem nie opisuje tych wszystkich niedomagań i niedogodności, które staną się moim udziałem.

Na litość boską! Dlaczego nikt nas przed tym nie przestrzega?! Naprawdę wpadłam w panikę!

I na nic wypchany banknotami portfel, szpanerska bryka. Jedynie zbioru pojazdów na dwóch kółkach gromadzić nie żal, a jeśli można zasoby powiększać, tym lepiej. Niezależnie od wszystkiego. Od stanu starczych członków też niezależnie...

Realistką być muszę. Wszystkim, w szczególności w odniesieniu do emerytury zalecam taką terapię wstrząsową. Bo to, co pokazują w reklamach, tych ludzi w wieku podeszłym, ale roześmianych i przeszczęśliwie sobie skaczących beztrosko po nadmorskich skałach... To tak nie działa przecież.

Bo moja babcia nie udawała kozicy mając lat 70 niespełna, a mój dziadek... O! Mój dziadek i owszem. I kozę udawał, i alpinistę wyczynowego na wskroś, kiedy grubo po 80-tych urodzinach wdrapał się na czereśnię, żeby nie takim znów młodocianym już wówczas wnukom owoców narwać.

Wszystko skończyło się dobrze. W sumie. Dziadunia, dynamicznie sunącego za sprawą tej nieznośnej grawitacji ku ziemi złapała za bluzę jedna z gałęzi, co nie do końca uratowało sytuację. Ukochany staruszek w drodze ku dołowi zgubił aluminiowy drut w gumowej izolacji, który zwyczajowo podtrzymywał jego robocze spodnie. No i owe pantalony, nagle pozbawione prowizorycznego paska, owinęły się dziaduniowi wokół kostek, uniemożliwiając, a na pewno radykalnie utrudniając zejście z drzewa.

Szczerze mówiąc, nawet gdybyśmy tam byli, pewnie nie bardzo byłoby komu go stamtąd ściągnąć. Zalegalibyśmy zapewne gremialnie pod drzewem, pokładając się ze śmiechu.

Ale ukochanemu dziaduniowi do śmiechu nie było. Zrozumiał, że to wcale nie jest tak, iż 'stary człowiek i może'... Nie może, a przynajmniej nie w pełni może. Nie zawsze może. Bywa, że nie może w ogóle. Ale przecież nadal żyje i człowiekiem jest, jak każdy inny. Lubi do śniadania herbatę. Albo kawę. Z mlekiem. Później musi wziąć lekarstwa, ale coraz trudniej je rozróżnić. Kupić też trudno. Nie dlatego, że brakuje pieniędzy, tylko że do apteki trudno dotrzeć, gdzie też trzeba odstać swoje. Po mleko bywa, że dotrzeć trudno.



Amerykanie, naród niezbyt przeze mnie lubiany i poważany, mają jednakowoż to do siebie, że rzadko płaczą nad rozlanym mlekiem, kupionym, czy nie. Przechodzą do rzeczy i znajdują rozwiązanie. Starsi ludzie, których wspólnie posuwał ząb czasu, bo mieszkają w tym samym miejscu od lat i znają się od ślubów, chrzcin, komunii, bar micw, wreszcie licznych pogrzebów, po prostu nadal mieszkają razem, tyle że nazywają się teraz NORC (Naturally Occurring Retirement Community).

Kto wie, może taka właśnie wioska seniorów stanie się udziałem niejednego, bardzo dobrze mi od urodzenia znanego, zatwardziałego indywidualisty?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz